- Skąd wzięło się pana zainteresowanie sportem żużlowym?
- Po skończeniu szkoły podstawowej w 1971 roku poszedłem do zawodówki ucząc się zawodu elektromontera. Pracowałem jednocześnie w Spółdzielni Pracy „Metalowcy” przy ul. Moniuszki. Start Gniezno był Spółdzielczym Klubem Sportowym. Czyli nasz zakład był jego patronem. W tej spółdzielni pracowali też ówcześni żużlowcy Startu między innymi: Andrzej Pogorzelski, Henryk Ryczkowski, czy Mieczysław Maćkowiak. Księgowym w tym zakładzie był pan Tadeusz Michalak, który później był przez wiele lat pracownikiem administracyjnym klubu przy Wrzesińskiej. Wtedy zainteresowałem się żużlem. Poszedłem do szkółki żużlowej mając już wcześniej kontakt z motocyklami. Niestety, w tamtym okresie było sporo bardzo dobrych zawodników w klubie, którzy później sięgnęli po brązowy medal drużynowych mistrzostw Polski. Ja w tej ekipie byłem za słaby. Dlatego zdecydowałem się na zmianę dyscypliny i zająłem się motokrosem. Trafiłem do klubu Zjednoczeni Września, gdzie między innymi startował czołowy ówcześnie polski zawodnik Jacek Lonka, Jeździłem tam kilkanaście lat jednak bez większych sukcesów. Traktowałem to bardziej jako zabawę, czy nawet pasję.
- Ale sporty motocyklowe to nie jedyne dyscypliny, którymi się pan zajmował….
- Tak! Jak większość młodych chłopaków w Gnieźnie przygodę ze sportem zaczynałem od hokeja na trawie. Jako kilkuletni chłopak grałem w Sparcie Gniezno na pozycji bramkarza. Moim idolem był Marian Karpiński. Naszym trenerem był dwukrotny olimpijczyk Alfons Flinik, a kierownikiem także olimpijczyk Leon Wiśniewski. Byłem nawet powołany do kadry polski juniorów młodszych, ale później fascynacja motocyklami wzięła górę.
- Od kiedy pełnił pan funkcję kierownika startu?
- W 1985 roku zmieniłem pracę. Poszedłem do Zakładu Remontowo-Budowlanego podlegającego pod PGR Żydowo, gdzie pracowałem jako mechanik samochodowy. Tam poznałem pana Mariana Siepaka późniejszego dyrektora klubu oraz panów Ryszarda Grajkowskiego i Waldemara Zawińskiego, którzy działali w klubie i namówili mnie, żebym zrobił licencje sędziego wirażowego i chronometrażysty. W tym czasie funkcję kierownika startu pełnił pan Bernard Kowalski. W związku z jego chorobą kilka lat później dyrektor Marian Siepak wysłał mnie do Warszawy na kurs dla kierowników startu. Kurs prowadzony był na stadionie Gwardii przez byłego czołowego polskiego sędziego Romana Cheładze. Egzamin zdałem pozytywnie i później pełniłem już tylko tę funkcję aż do ostatniego meczu z Apatorem Toruń. Przed meczem byłem wręcz przekonany, że nasi zawodnicy wygrają to spotkanie i rzeczywiście sprawili mi miły prezent na zakończenie kariery.
- Jakie było najciekawsze, a może najbardziej emocjonujące wydarzenie w czasie pełnienia tej funkcji?
- Trudno to powiedzieć. Wszystkich spotkań w roli kierownika startu zaliczyłem około sześciuset. To jest dziewięć tysięcy biegów i trzydzieści sześć tysięcy okrążeń. Na każde trzeba wystawić odpowiednią tabliczkę lub chorągiewkę. I nie można się pomylić! Nie można zostawić stojaka do taśmy, bo grozi to poważnym wypadkiem! Nigdy nie zostawiłem stojaka. Nigdy nie pomyliłem tabliczek, ale raz była taka sytuacja, że z nieżyjącym już sędzią Jerzym Mądrzakiem, na nieoficjalnych zawodach młodzieżowych puściliśmy jeden z biegów na pięć okrążeń. Żaden z zawodników nie zorientował się. I to jest właśnie przykład na to, że funkcja kierownika startu jest niezbędna.
- Jakie najważniejsze imprezy w swej karierze prowadził pan jako kierownik startu?
- Oprócz Grand Prix prawie wszystkie! Były to, między innymi, zawody drużynowego pucharu świata, czy mistrzostw świata juniorów. Ale dla mnie każdy mecz był równo ważny. Na starcie i podczas wyścigu trzeba zachowywać się zawsze tak samo. Być skupionym, uważnym, bacznym obserwatorem. Odpowiednio reagować na sytuację na torze, ale przede wszystkim sygnały sędziego. Mogę mieć tylko taką mała satysfakcję i wspomnienie, że ustawiając się na polach startowych moim sygnałom musieli podporządkować się zawodnicy z całej światowej czołówki - między innymi: Tony Rickardsson, Greg Hancock, Tomasz Gollob, Billy Hamill, Sam Ermolengo, Mark Loram, Bartosz Zmarzlik i wielu, wielu innych.
- Przez pewien czas był pan też mocno zaangażowany w działalność klubu speedrowerowego w Gnieźnie. Skąd takie zainteresowanie?
- Pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku w ośrodkach żużlowych w całej Polsce zrobił się taki bum na speedrower. Do klubu Orzeł wciągnęli mnie panowie Ryszard Grajkowski i Stanisław Tamborski. Później w działalność klubu zaangażowały się także moje córki Joanna i Magda.
- Jakie były największe sukcesy?
- Przez kilka sezonów byliśmy w krajowej czołówce. Nasi speedrowerzyści radzili sobie znacznie lepiej niż żużlowcy, sięgając po tytuły indywidualnych i drużynowych mistrzów Polski, a pojedynki z Pavartem Rawicz były chyba najbardziej emocjonujące. Dodam, że prezesem tego klubu był Andrzej Włodarczyk, a jego córka Anita, późniejsza mistrzyni olimpijska i świata w rzucie młotem, startowała w zespole Pavartu razem z chłopakami.
- Jakie ma pan plany na sportową emeryturę?
- Na początku chciałbym podziękować władzom klubu za miłą uroczystość przed ostatnim meczem, a także prezydentowi Gniezna Tomaszowi Budaszowi za przyznany medal. Jest to docenienie mojej pracy i zaangażowania. Bo wszystko to robiłem przecież nie dla pieniędzy, ale z pasji do tego klubu i ukochanej dyscypliny sportu. Jest tak piosenka – „Przyjdzie na to czas”. Nie wykluczam dalszej współpracy z gnieźnieńskim Startem już w innym charakterze, ale o tym pomyślimy wkrótce. Teraz chciałbym poświęcić trochę czasu rodzinie i podziękować im za to, że wytrzymali ze mną przez tyle lat, kiedy większość czasu zamiast z nimi spędzałem na zawodach sportowych.
rozmawiał: RADOSŁAW KOSSAKOWSKI