Wprawdzie przed sezonem wiele osób związanych z żużlem widziało zespół Startu jako pierwszego kandydata do spadku, ale faktyczna degradacja drużyny jest niewątpliwie trudnym przeżyciem, zwłaszcza dla kogoś, kto od kilku ładnych lat, tak jak pan, jest bardzo mocno zaangażowany w działalność klubu.
Czy pogodził się pan już z tym faktem? Czy udało się wygasić negatywne emocje, czy nadal bardzo to pan przeżywa?
- Spadek jest chorobą, która będzie nas drążyć jeszcze bardzo długo. Nie wiem – może będą to miesiące, a może nawet lata. Myślę tu nie tylko o ludziach, którzy pracują wraz ze mną, ale również o samym klubie jako organizacji sportowej. Jeśli chodzi o emocje mi towarzyszące, to one nie wygasną pewnie również jeszcze długo. Ciągle są we mnie. Cały czas gryzę się z myślami, analizuję przebieg przygotowań i całego sezonu. Te negatywne emocje są niestety podsycane przez wiele osób, które też w pewien sposób zapewne odreagowują swoją frustrację. Oczywiście nie oczekuję pochwał, natomiast w wielu przypadkach sygnały, które odbieram nie są ukierunkowane na analizę sytuacji, wyciąganie wniosków i dążenie do zbudowania czegoś lepszego, a wręcz przeciwnie wszystko odbywa się pod hasłami typu: Rozliczyć! Zgnoić! Pogonić! Aby oddać sprawiedliwość muszę powiedzieć, że dochodzą też do mnie sygnały zrozumienia, otuchy i wsparcia, ale jest ich po stokroć mniej niż tych negatywnych. Proszę się zatem nie dziwić, że trudno jest w takiej sytuacji wyrwać się z atmosfery przygnębienia i rozpamiętywania ekstraligowej przeszłości.
Czego pańskim zdaniem zabrakło, aby zrealizować przedsezonowe założenie jakim było zajęcie co najmniej siódmego miejsca w Enea Ekstalidze?
- Pewnie tych czynników można byłby wymienić kilka, a nawet kilkanaście, ale wszystkie sprowadzą się w konsekwencji do jednego – kasy! W sytuacji zapisu regulaminowego, w myśl którego ekstraligę miały opuścić aż trzy zespoły, na rynku transferowym działo się istne szaleństwo. Wiadomo, że nie jesteśmy potentatem finansowym, a ja nie jestem prezesem mistrza, czy wicemistrza Polski. Nie ustawiała się do nas kolejka zawodników chętnych do podpisania kontraktu. Gdybyśmy mieli pieniądze, które niemal zawsze są decydującą kartą przetargową, to nawet jako beniaminek mielibyśmy dostęp do negocjacji z tymi najlepszymi, a tak to pozostawało nam tylko czekać na to, co spadnie z pańskiego stołu. Oczywiście wyjątkiem w tej sytuacji jest kontrakt Mateja Zagara. W tym przypadku zadziałały zupełnie inne mechanizmy – głównie oparte na emocjach tego południowca. Chciał po prostu udowodnić, że nikt go nie będzie lekceważył, czy nim manipulował i pewnie trochę na przekór podpisał kontrakt z beniaminkiem. Przez cały sezon zresztą prezesi innych klubów nieco z podziwem, a nieco z ironią komentowali ten transfer. Niewątpliwie jednak dla nas było to szalenie duże wzmocnienie za rozsądne pieniądze. Pozostałe kontrakty wyglądały tak, że biedny beniaminek stawał na końcu kolejki i brał to czego inni nie chcieli. Takie były realia! W samym sezonie pewnie poza finansami brakowało nam też ekstraligowego doświadczenia, obycia na żużlowych salonach. Na to potrzeba było tygodni, a nawet miesięcy, ale kiedy zaczęliśmy się już w tym co nieco orientować, to tak naprawdę przyszło żegnać się z elitą.
Czy uważa pan, że pewnych błędów można było uniknąć?
- Pewnie tak, chociaż kiedy to wszystko analizuję, to za bardzo nie miałem wyboru. Bo kogo miałem zakontraktować za pieniądze, którymi dysponowaliśmy? Być może trzeba było zatrudnić innego trenera? Być może kto inny powinien wreszcie kierować klubem? Ale kiedy cofniemy się w czasie, to tak naprawdę nie mieliśmy przed sezonem żadnych alternatyw w tych kwestiach. Kiedy po awansie mieliśmy założenia budowania spółki w oparciu o bogatych sponsorów, to okazywało się, że nie ma specjalnie chętnych do długofalowej współpracy. Pojawiały się osoby dysponujące kapitałem, ale zawsze z pytaniem - ile na tym można zarobić? A kiedy otrzymywały odpowiedź, że żużel to jest raczej studnia i to bez dna – szybko rezygnowały. W tej sytuacji musieliśmy podejmować inne działania. Na szczęście udało nam się, w oparciu o euforię związaną z awansem wywalczonym po trzynastu latach, dotrzeć do wielu firm zarażając naszymi pozytywnymi emocjami i nakłaniając do współpracy, ale tak naprawdę, wbrew temu czego oczekiwaliśmy, hasło ekstraliga nie jest samo w sobie jakimś niesamowitym magnesem. A szczególnie beniaminkowi trudno jest w związku z tym cokolwiek więcej uzyskać. Myślę natomiast, że to jest problem nie dotyczący tylko nas, ale całego środowiska żużlowego.
- Opuszczenie przez startowców czołowej klasy rozgrywkowej nie oznacza, że z automatu będą oni występować w I lidze. Mówi się o sporych zaległościach finansowych w stosunku do zawodników.
Jak wygląda ta sytuacja obecnie? Czy rzeczywiście istnieje realne zagrożenie odmowy przyznania klubowi licencji na występy w I lidze?
- Faktycznie degradacja z ekstraligi nie oznacza cofnięcia zespołu tylko o jedną klasę rozgrywkową. O tym, czy drużyna będzie mogła występować w I lidze zdecyduje zespół do spraw przyznawania licencji. Nie ukrywam, że nasza sytuacja finansowa jest najtrudniejsza odkąd pracuję w klubie. Patrząc jednak z drugiej strony, my w tym czasie nigdy wcześniej nie występowaliśmy w ekstralidze. Kiedy o poziomie naszych zaległości finansowych słyszą w innych ośrodkach, to trochę się z nas śmieją, że robimy z tego taką aferę. Staramy się nie bagatelizować jednak sprawy, a dążymy do tego, aby ją rozwiązać. Przy okazji chciałbym zdementować pogłoski o zadłużeniu sięgającym trzech milionów złotych. Nie jest to prawda. Nasze zaległości szacuję na około półtora miliona złotych, przy czym trudno jest podać dokładną kwotę, bo pewne kwestie dotyczące realizacji kontraktów są jeszcze wciąż negocjowane.
Czy nie nazbyt optymistyczne były założenia o podwojeniu budżetu przed eksgtraligowym sezonem?
- To nie było tak do końca, że liczyliśmy na podwojenie wpływów. Pewne przesłanki dawały nam zresztą powody do dość optymistycznych szacunków. Nadkomplety publiczności na turnieju Chrobrego i decydującym o awansie meczu z KMŻ Lublin pozwalały na założenie, że wpływy z biletów kształtujące się na poziomie miliona dwustu, miliona trzystu tysięcy wzrosną do dwóch milionów. Zwiększenie wsparcia ze strony władz miasta z trzystu tysięcy do pół miliona to też było realne założenie. Na podobne wzrosty liczyliśmy w przypadku naszych partnerów. Liczyliśmy natomiast też na nowych sponsorów, no i to było przynajmniej w części założenie niezrealizowane. Realnie mieliśmy zapewniony budżet w wysokości pięciu milionów. W wersji optymistycznej miał wynieść sześć i pół. No i te półtora miliona nam teraz brakuje.
Jakie są pomysły na rozwiązanie tej trudnej sytuacji?
- Jest ich kilka. Najważniejsze są oczywiście rozmowy z zawodnikami dotyczące podpisania ugód, bo to jest warunek otrzymania licencji. Oczywiście zobowiązania klubu zawarte w tych ugodach muszą być także później wypełnione, dlatego wciąż prowadzimy negocjacje z naszymi partnerami, szukamy kolejnych osób i instytucji, z którymi moglibyśmy nawiązać współpracę. Jest koncepcja utrzymania spółki akcyjnej w oparciu o zwiększenie liczby udziałowców, a tym samym jej dokapitalizowanie. Równolegle rozpatrujemy wariant całkowitej sprzedaży spółki osobom zainteresowanym, a gwarantującym utrzymanie żużla w Gnieźnie. Niewątpliwie sytuacja jest trudna. Nie chciałbym powiedzieć, że los klubu leży w rękach zawodników, ale de facto jeśli chodzi o najbliższą przyszłość, to tak na pewno jest. Jeśli nie dojdziemy do porozumienia z nimi, to konsekwencje mogą być dramatyczne dla naszego ośrodka.
Nie żal panu tych niemal dziesięciu lat pracy zakończonych w sumie klęską?
- Jeśli wziąłbym pod uwagę tylko miniony sezon – to na pewno tak. Jeśli jednak odrzucę towarzyszące mi teraz emocje i spokojnie przeanalizuję cały okres - to zdecydowanie nie. Udało się przecież utrzymać żużel w Gnieźnie w bardzo trudnym momencie. Stworzyć nowy klub działający na zupełnie innych, nowoczesnych zasadach. Zdołaliśmy awansować dwukrotnie do I ligi i okrzepnąć w niej licząc się w ostatnich kilku latach poważnie w walce o ekstraligę. Wreszcie wywalczyliśmy ten wymarzony awans, co było niewątpliwie spełnieniem moich zawodowych i życiowych ambicji. Zbudowany został klub na miarę ekstraligi. Jeszcze kilka lat temu nawet gdybyśmy pod względem sportowym uzyskali awans, to nie przeszlibyśmy procesu licencyjnego. Oprócz samej infrastruktury nie mniej ważne są kwestie organizacji i zarządzania. Mimo obecnego kryzysu jesteśmy cały czas postrzegani jako stabilny poważny partner. Stworzony przez nas turniej O Koronę Bolesława Chrobrego – Pierwszego Króla Polski ma znakomitą renomę nie tylko w kraju, ale także poza jego granicami. Oczywiście teraz i nam, i kibicom towarzyszą negatywne emocje związane z porażką, z degradacją. Ale nie można zapominać o osiągnięciach z minionych lat. Ostatnia porażka nie może nam ich zupełnie przesłonić.
Jaka jest pana wizja klubu i żużla w Gnieźnie na najbliższe lata?
- Byłoby cyniczne z mojej strony, gdybym powiedział teraz kibicom: – Patrzcie doprowadziliśmy do awansu. Wielu w to wątpiło, wielu podejrzewało nas o nieczyste intencje. O to, że tak naprawdę zapowiadamy walkę o awans tylko w celach marketingowych. Tymczasem ten awans po trzynastu latach stał się realny. A le widzicie - nie stać nas na ekstraligę. Wyleczyliśmy się z niej i pewnie wiele lat upłynie zanim do niej wrócimy. Prawda jest jednak, niestety, smutna. Pokazano nam, że porwaliśmy się nieco z motyką na słońce. Oczywiście te zmiany organizacyjne, o których mówiłem wcześniej, rozwój infrastruktury, budowanie marki klubu - to wszystko jest ważne. Brakuje nam jednak zaplecza finansowego, bez którego nie ma czego szukać w elicie. Oczywiście Sparta Wrocław pokazała, że można. Trafili jednak w sezon życia Taia Woffindena. Być może u nas trzeba było podobnie budować team spirit, ale uważałem, że zatrudniając profesjonalistów za setki tysięcy nie muszę za nimi chodzić jak w przedszkolu i kontrolować wszystko tak, jak w przypadku zawodników, którym za kontrakt płaci się kilkanaście, czy kilkadziesiąt tysięcy. Myślę, że ostatnia lekcja uchroni nas przed tego typu sytuacjami. Uważam też, że dobrze byłoby, aby kibice przygotowali się do pewnej mentalnej zmiany. Aby potrafili cieszyć się sukcesami drużyny w I lidze nie koniecznie licząc za każdym razem na awans. Znakomitym przykładem prezentowania takiej postawy są kibice Lokomotivu Daugavpils. Tam nikt nie zapowiada walki o awans, a kibice niemal zawsze przychodzą na zawody w komplecie i cieszą się z każdej wygranej. Oczywiście dążenie do doskonałości jest sytuacją naturalną i mam nadzieję, że moim następcom uda się zrealizować marzenia kibiców o kolejnym awansie i być może nawet na dłużej pozostaną w gronie najlepszych.
Czy oznacza to, że rezygnuje pan z kierowania gnieźnieńskim klubem?
- Pewnie nie nastąpi to jakoś z dnia na dzień. Ale tak naprawdę powinienem był to zrobić już po wywalczeniu awansu. Miałem takie myśli. Utopiłem je trochę w euforii. Wszyscy twierdzili, że skoro pod moim kierownictwem wywalczony został awans, to muszę to pociągnąć dalej. Już wtedy uważałem, że klubowi potrzebna jest nowa twarz, nowy wizjoner, który swą energią pociągnie to wszystko do przodu. Ja, jak już mówiłem spełniłem się zawodowo. Może też trochę wypaliłem. Szkoda, że nie odszedłem w blasku chwały, ale podkreślam nie było chętnego, aby mnie zastąpić. Pewnie teraz pojawią się głosy, że przecież byli, ale Rusiecki nie pozwalał! Proszę mi uwierzyć, że odbyłem szereg rozmów, ale nie było chętnych do przejęcia odpowiedzialności za klub. Mam nadzieję, że wkrótce ktoś taki się pojawi. Z chęcią pomogę mu wdrożyć się w obowiązki, bo zależy i na tym, aby praca, którą wykonałem w ostatnich latach, z naprawdę dużym zaangażowaniem, nie poszła na marne.
rozmawiał: RADOSŁAW KOSSAKOWSKI/Foto archiwum SportGniezno
Liczba komentarzy : 0