Stadion 974 jest ewenementem jeśli chodzi o konstrukcję, bo do jego budowy wykorzystano właśnie 974 kontenery i to jedyny obiekt na katarskim mundialu bez klimatyzacji. Niestety, po mistrzostwach ma zostać rozebrany. Jeśli chodzi o liczby, to gdyby przed 974 wstawić „jedynkę” otrzymalibyśmy rok mistrzostw świata w RFN, w których Polacy byli najbliżsi awansu do finału, a być może sięgnięcia po tytuł mistrzowski. Ostatecznie po przegranym z gospodarzami półfinale, rozegranym w ulewie, na przesiąkniętej wodą, a później wręcz błotnistej nawierzchni Waldstadion we Frankfurcie nad Menem Biało-Czerwoni zakończyli zmagania zdobyciem srebrnego medalu (ówcześnie przyznawano cztery krążki – złoty, pozłacany, srebrny i brązowy). Na tamtych mistrzostwach pokonaliśmy Argentynę 3:2 w meczu otwierającym rywalizację grupową.
Tym razem walczyliśmy o zwycięstwo w grupie w ostatnim spotkaniu tej fazy. Pierwszy raz w tym wieku ostatni mecz grupowy nie był dla naszej reprezentacji spotkaniem o honor. Mało tego, przed tą kolejką Polacy przewodzili w grupie C i wygrywając, a nawet remisując z Argentyną, zapewniliby sobie awans z pierwszego miejsca trafiając w 1/8 na drugą drużynę grupy D - Australię, która wprawdzie pokonała Danię 1:0, ale wydaje się raczej łatwiejszym rywalem niż obrońca mistrzowskiego tytułu – Francja. Niestety, mimo niezłego początku w wykonaniu Biało-Czerwonych i obrony rzutu karnego przez Wojciecha Szczęsnego, spotkanie zakończyło się zwycięstwem Argentyńczyków 2:0. Takim samym rezultatem zakończył się mecz drugiej fazy grupowej podczas Mistrzostw Świata 1978 w Argentynie. Pamiętam ten mecz dokładnie. Pamiętam plakat z „Przeglądu Sportowego” z grupową fotografią reprezentacji pod wodzą trenera Jacka Gmocha opatrzony wielkim napisem – „Wracajcie z medalem!”. Po srebrze w RFN apetyty były jeszcze większe, zespół dojrzalszy wzmocniony obiecującym młodzieńcem – Zbigniewem Bońkiem. I to właśnie Boniek oraz Grzegorz Lato mieli kilka okazji do tego, aby strzelić gola gospodarzom mundialu. Niestety, po drugiej stronie brylował Mario Alberto Kempes. Taki poprzednik Maradony. Diego Armando tamte mistrzostwa oglądał w telewizji (a może z trybun?), ale rok później zdobył ze swoją reprezentacją tytuł młodzieżowego mistrza świata, a osiem lat później w Meksyku sięgnął po Puchar Świata w gronie seniorów przyćmiewając gwiazdę Kempesa, który na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych był bożyszczem nie tylko w swoim kraju, ale miał także wielu fanów na całym świecie – w tym również w Polsce. Koszulka w biało-niebieskie pasy z numerem „10” byłą rarytasem, a co drugi chłopak grający na podwórku w piłkę chciał być Kempesem. Mecz Argentyny z Polską rozegrany 14 czerwca 1978 na Stadionie Centralnym w Rosario przyciągnął na trybuny nadkomplet publiczności. W Polsce chyba nie było domu, ani mieszkania w którym nie oglądanoby w środku nocy transmisji. Jako kilkulatek również ubłagałem ojca, abym mógł z nim obejrzeć to wydarzenie. Już przedmeczowe obrazki robiły wielkie wrażenie. Głośmy doping nadkompletu publiczności i mnóstwo konfetti oraz serpentyn wyrzuconych przez kibiców w momencie wychodzenia obu reprezentacji na boisko były czymś niesamowitym. W czarno-białym telewizorze wyglądało to tak, jakby na stadionie w Rosario zaczął padać śnieg. Mecz był także zupełnie innym niż ten w Dosze. Od początku walczono cios za cios. Większe nastawienie na ofensywę skutkowało jednak rozluźnieniem formacji defensywnej i po szybkim kontrataku w 16. minucie Mario Alberto Kempes pokonał Jana Tomaszewskiego. Dwanaście minut później po główce Grzegorza Laty mogliśmy mieć wyrównanie.. Kapitan reprezentacji Argentyny popisując się efektowną paradą niczym bramkarz wybił jednak piłkę ręką z linii bramkowej. Dziś Kempes dostałby za to czerwoną kartkę. Wtedy przyznany został tylko rzut karny wykonany fatalnie przez Kazimierza Deynę. Kapitan naszej reprezentacji strzelił w sumie podobnie jak wczoraj Messi Szczęsnemu, tylko znacznie słabiej i Ubaldo Fillol nie miał żadnych problemów z obroną. W drugiej połowie Polacy dążyli do odrobienia straty. Bliscy tego byli Zbigniew Boniek i Grzegorz Lato. Niestety, w 72. minucie jeden z szybkich kontrataków zakończył Mario Kempes po raz drugi wpisując się na listę strzelców. Później bliski zdobycia kontaktowego gola był jeszcze Boniek uderzając potężnie sprzed pola karnego. Cztery lata później podczas Mundialu w Hiszpanii niemal w identycznej sytuacji zapakował pierwszego gola z ustrzelonego hat-tricka w wygranym 3:0 spotkaniu drugiej fazy grupowej przeciwko Belgii.
Mecz na Stadionie 974 ani trochę nie przypominał tego rozegranego nieco ponad 44 lata temu w Rosario. Taki sam był tylko wynik. Tym razem lider reprezentacji Argentyny nie zdołał wpisać się na listę strzelców, ale Messiego wyręczyli Alexis Mac Allister i Julian Alvarez. Argentyńczycy przeważali. Mieli mnóstwo sytuacji. Polacy mogą tylko cieszyć się, że nie przegrali różnicą pięciu, czy sześciu bramek. Inna rzecz, że w defensywie zagraliśmy bardzo ofiarnie i skutecznie. Koniec meczu z Argentyną nie oznaczał końca emocji. W rozgrywanym równolegle spotkaniu Meksyk prowadził bowiem z Arabią Saudyjską 2:0. To oznaczało, że Polska i Meksyk miały identyczny dorobek punktowy oraz bilans bramkowy. Polacy mieli mniej żółtych kartek i niewiele brakowało, a ten zapis decydowałby o awansie do 1/8. Już w doliczonym czasie Salim ad Dausari zdobywając kontaktowego gola zrzucił kamień z serca polskim zawodnikom i kibicom, chociaż ten gol tak naprawdę niewiele zmieniał, bo gdyby Meksykanie zdobyli jeszcze bramkę, to oni awansowaliby zamiast Polaków.
Mój tata nie doczekał kolejnego 0:2 z Argentyną na mistrzostwach świata. Końca dobiegła też pewna era. Kiedy na Mundialu w Meksyku w 1986 roku Polacy odpadli w 1/8 przegrywając 0:4 z Brazylią w studiu bilateralnym trener Antoni Piechniczek, odpowiadając na liczne głosy krytyki, powiedział: „ Ta drużyna to już przeszłość. Większość zawodników zakończy karierę reprezentacyjną łącznie ze mną. Moim następcom życzę, aby zdołali w kolejnych latach osiągnąć przynajmniej to, co my na tym Mundialu.” Słowa te później uznane zostały za „klątwę Piechniczka”. Faktem jest, że na kolejny udział w mistrzostwach świata musieliśmy czekać aż 16 lat, a powtórzyć osiągnięcie z Meksyku udało się dopiero w Katarze.
Kiedy w Meksyku przegrywając 0:3 w grupie z Anglią straciliśmy szansę na grę w 1/8 z Paragwajem trafiając ostatecznie na Brazylię mój nieżyjący już licealny profesor od języka angielskiego stwierdził: „Jak spadać to z wysokiego konia”. Te słowa są równie aktualne przed meczem Polaków z Francuzami. Odpadnięcie w starciu z obrońcami tytułu ujmy nam nie przyniesie. Ważne, żeby pokazać się tak jak, chociażby w starciu z Argentyną, ale tym sprzed 44 lat, czy nawet w ostatnim spotkaniu z Arabią Saudyjską. Niech to nie będą takie mecze jak z Chile przy Łazienkowskiej, czy Meksykiem i Argentyną w Katarze. Tu już nie mamy co kalkulować. Trzeba zawalczyć! Trener Czesław Michniewicz przed Mundialem w Katarze mówił, że wyjście z grupy jest celem, który stawia swej drużynie. Teraz więc nasi zawodnicy nic nie muszą. Ale MOGĄ zapisać nowe karty w historii polskiej piłki. W mistrzostwach nie ma już takich potęg jak Belgia, czy Niemcy (niewiele brakowało aby do tego grona dołączyli Hiszpanie). Dlaczego Polacy nie mieliby być sprawcami kolejnej sensacji? W końcu jedno z haseł katarskiego Mundialu brzmi: „Uwierz w magię’!
Radosław Kossakowski / foto Xinhua